Zmarł Janusz Weiss. Przypuszczam, że nie ma w Polsce osoby, która nie znałaby go.

Przede wszystkim z radia, ale także z telewizji. Z Januszem przyjaźniłem się od wielu, wielu lat. Konkretnie od końca lat sześćdziesiątych. Wspaniała postać. Piekielnie inteligentny i zaskakująco dowcipny. Zaczynał swoją estradową przygodę od kabaretu studenckiego. Niewiele osób pamięta go z tamtych czasów, toteż jedynie nieliczni wspominają do dzisiaj jego sceniczne żarty. Mówił dużo, mądrze i zabawnie. Zapewne dlatego, że nie śpiewał piosenek. Nie miał chłopak słuchu. W tym zespole pracowaliśmy razem i to w dobrym towarzystwie, a że tylko nieliczni pamiętają kabarety z tamtych lat, przypomnę okres debiutu estradowego Janusza Weissa. Przypuszczam, że w najbliższych dniach będziemy mogli dużo przeczytać o Januszu, nie sądzę jednak, aby któryś z dziennikarzy zahaczył o owe dawne lata.

Zaczęło się to tak. W latach 1963-1969 studiowałem w Warszawie architekturę. Aby nieco rozerwać się, w przerwach między zajęciami, założyliśmy, z dwoma kolegami z roku, podwórkowy, muzyczny zespół. Skrzypek, gitarzysta i ja – wokal. W owych latach modne były w Warszawie „szemrane” piosenki Stanisława Grzesiuka, Staśka Wielanka oraz Kapeli Czerniakowskiej. Ja wszystkie ich teksty znałem na pamięć. Wydział Architektury, to budynek na rogu ulicy Lwowskiej i Pięknej. Kawałek starej Warszawy z podwórkami-studniami. Mieliśmy więc sporo uciechy odwiedzając owe „studnie”.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.